Cyrk Kramera w Sopocie, Katowicach i Warszawie

Bodaj największą atrakcją nie tylko sezonu 1961, ale w ogóle okresu powojennego na naszych kortach przed nastaniem ery Open, były występy „Cyrku Kramera”.

 

Słynny amerykański tenisista Jack Kramer (m.in. podwójny – w singlu i deblu – mistrz Wimbledonu i US Open 1947) po przejściu samemu na zawodowstwo systematycznie i... skutecznie namawiał też kolegów. W 1952 roku była ich już na tyle spora grupa, że stanął na jej czele jako menedżer i zorganizował regularne objazdowe rozgrywki. Ówczesne przepisy zabraniały kontaktów sportowych z zawodowcami pod rygorem dyskwalifikacji amatorów, więc rozgrywali oni spotkania tylko między sobą. W skład zespołu w różnych okresach wchodzili: Amerykanie Butch Buchholz, Frank Sedgman, Ricardo „Pancho” González (vel Gonzáles), Tony Trabert, Alex Olmedo (pochodzący z Peru) i Barry McKay, Australijczycy Malcolm Anderson, Ashley Cooper, Lew Hoad i Ken Rosewall, Hiszpan Andrés Gimeno, Francuz Robert Haillet, Ekwadorczyk Francisco „Pancho” Segura

 

PZT wykorzystał szansę sprowadzenia za – ponoć – stosunkowo nieduże pieniądze grupy na tydzień do Polski, co było także elementem obchodów 40-lecia związku. „Cyrk” dał występy na kortach SKT Sopot, Baildonu Katowice i Skry Warszawa. Każdego z pięciu dni meczowych gry zaczynały się o 16:00, w programie były dwa single i jeden debel. Ceny biletów wyznaczono dość wysokie – po 35 złotych (wstęp do kina kosztował wówczas 8-10 zł). Mimo to, jak relacjonowała śląska prasa, trybuny trzeszczały w szwach – przyszło ponad 2,5 tys. widzów!


W Polsce wystąpili Gimeno (mający wówczas 24 lata), Haillet (29), McKay (26), Rosewall (27) i Segura (40). Ekipa pod kierownictwem nie grającego Traberta przyleciała z Zurychu późnym wieczorem we wtorek, 22 sierpnia, i po zjedzeniu kolacji w warszawskim Grand Hotelu nocnym pociągiem przejechała do Sopotu. Tam grali w środę i czwartek, by na piątek przenieść się do Katowic, a zakończyć polski cykl sobotnio-niedzielnymi występami w Warszawie. W poniedziałek odpoczywali, z powrotem wylecieli w wielki tenisowy w świat w kolejny wtorek, 29.08.


Przed przyjazdem gości obawiano się, czy mecze między nimi będą rozgrywane serio. Było to spowodowane m.in. pewnym rozczarowaniem, jakie polscy kibice przeżyli po niedawnej wizycie zespołu Harlem Globetrotters. Bo rzeczywiście to, co pokazali ciemnoskórzy amerykańscy koszykarze, było właśnie tylko pokazem ich iście cyrkowych umiejętności, a nie walką o każdy punkt. Z tenisistami na szczęście sytuacja wyglądała inaczej, gdyż występy u nas stanowiły dla nich początek turnieju o Grand Prix Europy Środkowej. „Ostateczna klasyfikacja po polskich rozgrywkach będzie miała wpływ na pozycje poszczególnych zawodników w naszej grupie i ich uposażenia” uspokajał na konferencji prasowej Tony Trabert, odpowiedzialny w „Cyrku” za wszystkie występy po naszej stronie Oceanu.


Nagrodę PZT dla tego, który w Polsce odniósł najwięcej zwycięstw, otrzymał Gimeno. Jednak w opinii większości naszych ekspertów to Rosewall – mimo że najniższy z gości – był najlepszym tenisistą, jakiego można było zobaczyć w Polsce na żywo po wojnie. „Najpiękniejszy bekhend, jaki było dane mi oglądać” relacjonował w „Expressie Wieczornym” red. Bohdan Tomaszewski. Choć na łamach prasy znaleźli się i tacy „eksperci”, którzy twierdzili, że Australijczyk (ówczesny nr 2 rankingu zawodowców) rozczarował, bo „był bez formy”. Ciekawe, do czego/kogo to porównywali…


Warto dodać, że jeden z trenerów związkowych, Tadeusz Piotrowski, pilnie filmował występy zawodowców, by zdobyć bezcenny materiał szkoleniowy. Z jego refleksji wynikało, że najbardziej rzucające się w oczy różnice w ich grze w stosunku do najlepszych Polaków-amatorów to: szybkość uderzeń, dokładny plasing i maksymalna koncentracja przy rozgrywaniu każdej piłki.